Miesiąc: Sierpień 2018
Nieekwadorskie problemy…
Życie w kraju, który z emocjonalnego punktu widzenia jest mi obojętny uważam za niewątpliwy plus decyzji o przeprowadzce do Ekwadoru. Nie czuję się w jakiś szczególny sposób związany z tym krajem, poza oczywiście faktem bycia jego mieszkańcem. Stąd zapewne, w przeciwieństwie do Ekwadorczyków, polityka i politycy mało mnie interesują. Domyślam się z rozmów z moimi znajomymi, że i tutaj, jak na całym świecie, te tematy wywołują sporo kontrowersji i dzielą ludzi. Nie widzę tego aż w takim stopniu jak w naszym kraju, co oczywiście nie oznacza, że jest tutaj lepiej tym zakresie. Nie ulega jednak watpliwości, że jak wszędzie tak i tutaj politycy mają gęby pełne frazesów i wyjątkowo krótką pamięć, która ich zawodzi zaraz po wyborach. Ten „zawód” jednak tak ma. To tylko tak na marginesie. Sytuacja tutaj i nie tylko w tym kraju bo w większości państw Ameryki Południowej pod jednym względem zda się być podobna do problemu Europy. Uchodźcy, bo o nich mowa, to coraz częściej temat wielu rozmów pomiędzy politykami. Wenezuela rozpada się na naszych oczach. Już tysiące jej mieszkańców każdego dnia przekracza jej granice szukając dla siebie miejsca do życia. Kraje Ameryki Południowej to nie bogata Europa Zachodnia. Maja one swoje problemy ekonomiczne, z których rozwiązaniem walczą każdego dnia. W przeciwieństw do uchodźców w Europie, Wenezuelczycy nie trafiają do żadnych obozów przejściowych. Gdyby rynki pracy innych krajów były w stanie wchłonąć uciekinierów to i problemu z nimi by nie było. Tak jednak nie jest. Masy napływających Wenezuelczyków, zalewa wszystkie kraje kontynentu.
Po śmierci Hugo Chaveza, władzę po nim objął jego partyjny zastępca Nicolas Maduro. Od początku jego rządów kraj zaczął się staczać jak po równi pochyłej. Mając w rękach całą władzę, nie liczy się z nikim ani niczym. Po przegraniu wyborów parlamentarnych, pował swoją izbę a legalnie wybranych reprezentantów nie uznaje. Protesty i ofiary w ludziach to już niemal codzienność. Z przestępców stworzył rządowe oddziały paramilitarne, które ślepo wykonują jego polecenia. Przepłacone wojsko też stoi po jego stronie. Rządzi zatem według własnego upodobania wmawiając co bardziej naiwnym o istnieniu imperialistycznych sił wywrotowych, które rownież obwinia za narastający kryzys. Uciekają zatem obywatele Wenezueli gdzie się da i gdzie jest to tylko możliwe. Ponad sto tysięcy przybywa ich już w Ekwadorze. Zaczyna to powodować coraz więcej problemów bo z braku środków do życia wielu z nich stacza się w ciemną strony mocy zasilając środowiska przestępcze. Cuenca rownież jest na to narażona bo to w końcu trzecie co do wielkości miasto Ekwadoru. Póki co zdarzają się drobne kradzieże i mam nadzieję, źe na tym się skończy.
Wenezuela w swoim czasie była bardzo popularnym turystycznym. Wielu Amerykanów, z którymi rozmawiałem, zachwalał tamtejsze plaże, ludzi, ceny i bezpieczeństwo. Wystarczyło oddać władzę jednej nieodpowiedzialnej osobie by zniszczyła wszystko. Kolejny przykład jak bardzo władza zmienia ludzi.
Czterdzieści lat minęło.
Całe cztery dychy dzisiaj mija od dnia, w którym przestałem być stanu wolnego. Znaliśmy się z Luśką nieco ponad rok, przy czym randkowaliśmy mniej niż rok. Wtedy rownież i pod tym względem było inaczej. Nikt nie kalkulował co się bardziej opłaci. Nawet gdyby młodym chodziły po głowie jakieś inne rozwiązania, to zapewne szanowni rodzice by każdemu je szybko wybili z głowy. Takie to były czasy. Może trochę i szare w kolorach ale sentyment do nich zostanie bez względu na nową „historię” układaną pospiesznie pod dyktando paru nawiedzonych hipokrytów, którzy plując we własne gniazdo, oskarżają o to innych.
Nasze wesele do skromnych, na tamte czasy nie należało, daleko mu jednak było to tego co ma miejsce dzisiaj. Ponad sto osób zjechało na nasze zaślubiny niemal z całej Polski. Wujkowie, ciotki, kuzyni, kuzynki, bliżsi i dalsi znajomi, koledzy i koleżanki, do wyboru do koloru a i tak nie wszyscy byli w stanie z rożnych względów dojechać. Byliśmy po drugim roku studiów i to właśnie najmniej podobało się naszym rodzicom, którzy widzieli nas najpierw kończących studia a potem podejmujących tego rodzaju decyzje. Wyjścia jednak nie mieli, zaakceptowali zatem naszą decyzję.
Padliśmy zatem przed nimi na kolana owego pięknego sierpniowego dnia w oczekiwaniu na ich błogosławieństwo. Nie obyło się bez łez rodzicielek bo przecież oddają swoje dziecko w czyjeś ręce. Tak to chyba mają wszystkie mamy. Parę lat temu oddawaliśmy naszą córę i Luśce oczka się mocno „pociły”. Circle of life jak to wyśpiewywali na Lion King.
Po błogosławieństwie, do kościoła bo ślub cywilny to był tylko papier bez znaczenia, prawdziwy to był ten kościelny. Jeszcze przysięga małżeńska, obrączki na palce i powieźli nas windą do nieba. Co prawda koń do tańca nie zamiatał ogonem ale Mandelson zagrany na organach kościelnych przy wyjściu ze świątyni jeszcze do dzisiaj brzmi mi w uszach.
Po wyjściu życzenia, uściski, całusy od gości. Nikt nic fałszywie nie odśpiewał tylko wszyscy stanęliśmy do wspólnego zdjęcia. Kolejna winda to spacer do fotografa by uwiecznić ten jedyny i specjalny dzień w naszym życiu.
I znowu piechotą do PTTK-u, w którym wynajęliśmy salę. Na progu rodzice z chlebem i solą i dwoma kieliszkami, jeden z wódką drugi z wodą. Który mi się trafił, sam już nie pamietam. Jeszcze toasty, pierwszy taniec i wreszcie można było czmychnąć do domu i przebrać się w wygodniejsze „stroje”.
Zabawa trwała do wczesnych godzinnych rannych, jedzenia nie zabrakło, ba starczyło na poprawiny.
Noc poślubna rownież była jedyna w swoim rodzaju…nie dla nas, bo w naszym łożu małżeńskim dochodzili do siebie wymęczeni goście.
Czterdzieści lat minęło, jak to Andrzej Rosiewicz śpiewa w kultowym serialu a jakby wczoraj to było. Pamietam wszystko. Jakże mógłbym zapomnieć skoro sam tam byłem i wino piłem.
Dziewięćset kilometrów w dwadzieścia godzin
Drogę z Quito do Cuenki, nie w całości ale w sporej mierze stanowi tak zwana Aleja Wulkanów. Wiele z nich pozostaje czynnych chociaż nie wykazują żadnej aktywności od dłuższego czasu. Najbliżej stolicy Ekwadoru znajduje się Cotopaxi, którego szczyt sięga niemal pięciu tysięcy dziewięciuset metrów. Wdrapywaliśmy się na niego razem z Luśką i przewodnikiem podczas naszego pierwszego pobytu w Ekwadorze, aż nie do wiary, ale to było już dziewięć lat temu. Nie była to zbyt przyjemna wspinaczka bo zbocze pokryte jest jakimś wulkanicznym popiołem i wspinaczka po nim powoduje, że się cofa, pewnie pół kroku na każdy krok do przodu. Umordowaliśmy się okrutnie. Z parkingu dla samochodów mieliśmy przejść około trzysta metrów do schroniska. Poddaliśmy się po stu metrach mając naszej języki na wierzchu jak zdyszane psy. Chcąc przytoczyć jakaś ciekawostkę na temat tego „pagórka”, rzuciłem okiem na Wikipedię i ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu okazało się, że ostatnia erupcja tego wulkanu miała miejsce już po naszej przeprowadzce do tego równikowego kraju bo w sierpniu 2015 roku trwając do stycznia następnego roku. Właśnie z tego względu był on zamknięty dla zwiedzania, dziwne gdyby nie był. Jak mówi Wikipedia od października ubiegłego roku znowu można się na niego wspinać. Mnie tam specjalnie do tego nie spieszno, wspinam się przecież dwa razy w tygodniu do domu i to mi w zupełności wystarczy.
To była nasza pierwsza podróż tym odcinkiem drogi. Rozłożony na tylnym siedzeniu przyglądałem się po kolei wynurzającym i znikającym kolejnym szczytów wulkanicznych pagórków. Na naszej trasie znajdowały się dwa miasta zaliczane do najwiekszych tego państwa: Ambato i Riobamba. O ile z Quito droga do tej drugiej miejscowości robi bardzo pozytywne wrażenie, momentami bowiem w jedną stronę są cztery linie, o tyle z Riobamba do Cuenki to już zupełnie inna historia. W okolicach Riobamba znajduje się Chimborazo, wulkan, którego ciekawostką jest fakt, że jego szczyt, mierzony od środka naszej planety znajduje znajduje się od niego najdalej, dalej nawet niż szczyt Everestu. To jest wulkan podobno juz nieczynny, ale kto go tam wie, skoro matka natura w ostatnich latach płata nam tyle niespodzianek. „Zdechlak” ten to niespełna sześć tysięcy trzysta metrów i podobnie jak w przypadku Cotopaxi jest on częścią parku narodowego. I tu rownież pare lat temu wspinaliśmy się cała rodzinką łącznie z dzieciakami. Udało mi się dotrzeć na wysokość pięciu tysięcy metrów. Luśka polazła sto metrów wyżej, gdzie usytulowane jest jeziorko czy może nawet jezioro. Skoro jednak pływać nie można to dla mnie mało opłacalny byłby to trud. Inna sprawa, że na tej wysokości woda niezbyt do takiej aktywności się nadaje.
Przyglądałem się otaczającemu krajobrazowi z tylnego siedzenia, nie czując się najlepiej po wciąż dokuczającym mi przeziębieniu. Od Riobamba droga zmieniła się kompletnie, bardziej już przypominając to co widzę na codzień. Ekwador to wciąż kraj na dorobku, infrastruktura drogowa każdego roku się polepsza, miejscami jest ona jednak „ciężkostrawna”. Byliśmy już w podróży pewnie z osiemnaście godzin od momentu wyjazdu z domu. Nagle Javier, nasz kierowca, zatrzymał się na środku drogi. Na zewnątrz było już ciemno a po naszej linii w najlepsze ktoś zabrał się do wyprzedzania sporej kolumny samochodów. Nikt go nie chciał wpuścić, zatem kontynuował wyprzedzanie, aż dłużej tego nie mógł robić bo właśnie my stanęliśmy mu na drodze. Na szczęście zatrzymał się tuż przed nami oczekując na możliwość powrotu na swój pas ruchu. Niestety to jest dość normalne w Ekwadorze. Przepisy ruchu drogowego, podwójne ciagle linie, wszelkiego rodzaju znaki drogowe to tylko takie nieistotne bzdury na drodze, które nikogo nie obowiązują i do niczego nie zoobowiązują. Przed nami stał autobus z pasażerami, którego kierowca gdzieś się spieszył wyprzedzając na podwójnej ciągłej i do tego pod górkę. Pewnie sadził, jak kierowcy naszych VIP-ów, że jemu tak wolno. Tym razem obyło się bez kolizji ale uczucie nie było zbyt przyjemne.
Po nieco ponad dwudziestu godzinach, w tym piętnastu jazdy dotarliśmy do domu. Przejechaliśmy prawie dziewięćset pięćdziesiąt kilometrów dla trwającego około pół godziny spotkania, które okazało się nikomu niepotrzebne. Gdyby jednak nie było głupich przepisów, rozporządzeń, ustaw, nakazów to gdzie by pracowała ta banda rządowych nierobów?