Na temat swoich kucharskich perypetii już parę razy wspominałem. Cześć domu przeznaczona do przygotowywania posiłków zdecydowanie nie cieszy się moim szacunkiem. Przeskok generacyjny w tym zakresie musiał właśnie wypaść na mnie. Okazuje się bowiem, że mój ojciec nigdy nie miał problemów ze swoją adaptacją w kuchni. Sam nawet twierdzi, że w sztuce gotowania jest lepszy od mojej szanownej rodzicielki. Coś w tym jest bo ona ani nie przeczy, ani nie udaje, że kuchcenie to jej mocna strona. Nie inaczej jest z moimi synami. Oni rownież czują się swobodnie przy przygotowywaniu posiłków. Często via Skype kontaktują się z moją żoną na temat szczegółów niektórych dań, generalnie jednak biją mnie na głowę w zakresie sztuki kulinarnej. Widzę jednak światełko w tunelu. O ile ubiegły rok, w trakcie nieobecności Alicji był drogą przez mękę, o tyle zdobyte w nim doświadczenie zaczyna powoli procentować. Szefem kuchni napewno nie będę, ale pomału na moim stole zaczyna gościć coraz większa ilość dań. Opanowałem być może pięć, być może sześć rożnych potraw i to powinno mi pozwolić przetrwać. Nie, nie mój stosunek do kuchni się nie zmienił i pozostanę już do końca życia niewolnikiem mojej żony w tym względzie. Moi sąsiedzi mając wiedzę na temat mojej walki z garami od czasu do czasu zapraszają mnie na degustację kuchni ekwadorskiej. Oczywiście takich ofert nigdy, ale to nigdy nie odrzucam. Zatem ostaniej soboty skorzystałem z jednego z takich zaproszeń. Nie wiedziałem jednak, że na nim będzie większa grupa zaproszonych ludzi. Dom moich sąsiadów to wymarzone miejsce dla tych co lubią zabawy z grillem. Jedno z jego pomieszczeń, sporej wielkości niby ganek, niby weranda to miejsce, w którym znajduje się ceglany piec do przyrządzania pieczywa oraz typowa kuchnia grillowa na węgiel. To towarzyskie spotkanie okazało się typową imprezową barbecue a mistrzem ceremonii był, chyba żeby zrobić mi na złość, mężczyzna. Z podziwem obserwowałem jego wyczyny popijając z innymi gośćmi przyrządzone na tą okoliczność drinki. Ponieważ przekąsek nie brakowało to i wódeczność jakby szybciej schodziła. Nie miałem poczucia bycia obcym bo po pierwsze wszyscy znali angielski, a po drugie procenty rozluźniają i pomagają w nawiązywaniu kontaktów. Rozmawiając z głównym kuchmistrzem dowiedziałem się, że to nie jest jego zawód a bardziej hobby, które sprawia mu wiele przyjemności. W dodatku ów młodzieniec przypominał mi mojego serdecznego przyjaciela, który kiedyś przygotował mi placki ziemniaczane, tak pod względem fizycznym jak i barwy głosu. Zwykle gdy stół jest pełny, w połączeniu z flaszeczką w dobrym towarzystwie, większość z nas traci kontrole nad czasem. Nie inaczej było i w tym przypadku. Nawet wychodząc od sąsiadów nie wiedziałem, która była godzina. Zegar na domowej kuchni wskazywał czwartą rano. Specjalnie mnie to nie zmartwiło bo niedziela obeszła się bez gotowania.
Skomentuj