Odkąd wróciliśmy do Ekwadoru pogoda jakby domyślała się czego nam było potrzeba. Od rana do wieczora słoneczko nie skąpiło nam swojego ciepła. Po relatywnie chłodnym październiku w Polsce i przeciętnej pogodzie w Stanach, ekwadorskie słońce poprawiło nasze nastroje. Nie ma co ukrywać bez niego samopoczucie większości z nas nie jest takie same. Naszej radości nie podzielali jednak okoliczni mieszkańcy bo jak się okazało nadmiar słońca spowodował braki wody w rzekach co odbiło się na zapasach wody pitnej. Chociaż nie odbiło się to w jakiejś drastycznej formie to jednak czuć było niepewność wynikającą z braku opadów deszczu. Ja wciąż zachowywałem spokój mistrza patrząc z niewątpliwym uwielbieniem w stronę słońca. Jednak moja życiowa partnerka, zapalona ogrodniczka powoli zaczynała odczuwać ciężar codziennego podlewania wszystkiego co posadziła. Nie da się rownież ukryć, że to podlewanie w końcowym efekcie spowodowało, że i moje nastawienie w kierunku rozpalonej kuli na niebie powoli ulegało zmianie. Deszcz podobnie jak słońce rownież jest potrzebny do życia. Coraz to suchsze rzeki i i wypalona gleba zdawały się krzyczeć i wołać o pomoc. Ta jednak nie nadchodziła, niebo zdawało się o nas zapomnieć. Wsród miejscowej ludności istnieje przekonanie, że jeśli spowoduje się pożar to, ten przyniesie deszcz. Kiedyś czytałem o tym w książkach indiańskich lecz nie sądziłem, że ta wiara jest wiecznie żywa. Przekonałem się, że tak jednak jest bo oto po przeciwnej stronie naszej rzeki na szczycie góry pewnego dnia pojawił się dym. Początkowo dość nieśmiały i nie zwiastujący niczego szczególnego. Brak wody odbił się rownież i na drzewach, które wyschnięte do granic wytrzymałości chętnie podtrzymywały powoli rozprzestrzeniający sie ogień. Patrząc z dala nie można było oprzeć się wrażeniu, że oto jesteśmy świadkami pożaru. Na niebie pojawiły się helikoptery a po okolicznych drogach nagle można było zauważyć wzmożony ruch zwiastujący nieciekawą sytuacje. Rzeczywiście drugiego dnia z dymu przypominającego smugę z komina nagle pojawiły się jęzory ognia rozprzestrzeniając się w linii prostej. Z naszego patio widok na to wszystko był tak jakbyśmy siedzieli w teatrze w pierwszy rzędzie. Po zachodzie słońca łuna ognia rozświetlały cała okolice. Pożar stawał się być coraz bardziej śmiały i bezczelny a na domiar złego okolice, w których się zadomowił uniemożliwiały akcje ratunkową z uwagi na mocne zbocze. Akcja lania wody z góry tez sprawiała problemy z uwagi na wiatr, który uniemozliwiał dokładnie trafienie z wody. Naszym zdaniem gdyby akcja zaczęła się wcześniej to prawdopodobnie udałoby się zniszczyć siedlisko pożaru w zarodku. Jak to zwykle jednak bywa najpierw są debaty a potem akcja. Po trzech dniach wydawało się że kataklizm został zażegnany i wszyscy mogliśmy odetchnąć z ulgą. Niestety w południe następnego dnia ponownie na widnokręgu pojawiła się smuga dymu i dało się słyszeć charakterystyczny głos palonego drzewa. Tym razem w ciagu godziny pojawiły się helikoptery z bombami wodnymi niemal natychmiastowo. Po części udało się sparaliżować ogień i wtedy z pomocą przyszła matka natura. Rzęsisty deszcz, na który wszyscy czekaliśmy wreszcie spadł gasząc wciąż tlące się w oddali drzewa. Deszcz był potrzebny nie tylko ze względu na pożar ale rownież z uwagi na pogarszająca się sytuacje wodną. Przyszedł zatem oczyszczając rozgrzane powietrze i niespokojne ludzkie umysły. Pojawił się jednak w cztery dni po rozpętaniu pożaru w parku narodowym Cajas, który pozostawił po sobie brunatna plamę w krajobrazie parku. Władze potwierdziły, ze ogień został podłożony celowo prawdopodobnie przez kogoś z okolicy oczekującego opadów. A skoro padało przez najbliższe trzy dni to jak nie wierzyć Indianom, że lekarstwem na susze jest pożar? Mnie przekonali.
Skomentuj